Romans z Czechowem
Opis spektaklu
Rozklekotana kolaska zaprzęgnięta w dwie klacze turkoce po ubitej drodze. Stąpają konie leniwie, bo zmierzch je ciągnie do stajni, a droga do domu nie taka krótka. Za woźnicą siedzi mężczyzna w pelisie, z monoklem na nosie i drzemkę udaje, by rozmową go stangret gaduła nie zaczepił znienacka. Układa w myśli słowa, stawia przecinki, kropki, myślniki… Pisze opowiadanie. Muzyka mu szumi w uszach podmuchem wiatru niesiona z pobliskiego sioła, gdzie przaśne dziewoje okutane w białe chusty na głowach, kartoflisko okopują i cienko nucą w niebogłosy bieriozkę znaną tutejszej okolicy. Świstem dokazują wzburzone łany szumiących traw na stepie. Doktor Antoni Czechow wraca do domu i nim do kolacji zasiądzie zapisze w podpunktach wymyśloną historię. Opisze ogorzałą twarz Gienadija Trifonowa, na przykład, zwiewną i smutną postać jego córki Natalii i ulituje się nad ich sługą Gawriłem. Życie niesione nutą naturalnego odczuwania wlecze naszego pisarza do teatru, bo zasnął smacznie i śni o klapie Płatonowa, o oklaskach po Mewie, o postaciach z Trzech sióstr, a Wujaszek Wania wniknie w świat pisarza pojutrze. A może dopiero za rok? Nuty rzewnego romansu dobiegają z daleka echem. Oczy Czechowa lekko unoszą się w niebo rozbłysłe gwiazdami nad stepem. I patrzy dramaturg w ten bezkres i murmurandem mruczeć zaczyna wtórując pieśni spod lasu idącej dźwiękiem najtkliwszym z najtkliwszych… „Sądzić człowieka łatwo, zaiste…” myśli, „ale co on winien, że go natura – matula na świat przywołała?” Szykuje Pan Antoni recepty dla ciała na rano i dla ducha na wieczność. Bo wie, że człowiek zawsze jednako - jeśli się już urodził to i przeżyć to życie jakoś musi do końca. Byle godnie, byle uczciwie. Byle mądrze.